Po ok. 38 godzinach podrozy jestem w Adelajdzie. Z samolotu wyszedlem strasznie zmeczony i polamany. Wciaz mi huczalo w glowie od tego halasu w samolocie. Szybko udalem sie po odbior bagazu bo wiedzialem ze czaka mnie jeszcze dluga droga z lotniska do Mawson Lakes. Przez chwile, widzac ludzi z karteczkami z nazwiskami osob przylatujacych, mialem nadzieje ze jednak Gosia wyjdzie po mnie. Ale przeciez mowila ze ma zajecia na uczelini i nie moze od tak wychodzic sobie z pracy. No i przeslala mi przed przyjazdem plan jak dojechac z lotniska. Nawet go nie czytalem w Polsce...
No i ide po bagaz, przedzieram sie do tasmy przez stado mlodych australijek z jakiegos zespolu tanecznego (na lotnisku w Sydney nawet cos tam tanczyly), nagle czuje ktos mi napiera na plecak z tylu... co za cholera mysle, odwracam sie i jakies dziewcze mowi ze sorry i hello...a ja ide dalej. Dopiero po chwili dotarlo do mnie ze to Goska jednak przyjechala...